18 stycznia 2013

Najpierw strzelaj, potem strzelaj - recenzja filmu "Django"

Uwaga! Jeżeli nie lubisz filmów Quentina Tarantino, nie przepadasz za jego stylem, nie wiesz o co w nich chodzi, a Pulp Fiction był dla ciebie nudny i nielogiczny - nie czytaj poniższej recenzji. Zostaną w niej bowiem użyte pochlebstwa, których nie będziesz w stanie zrozumieć i być może nie potrafiłeś sobie ich nawet wyobrazić. 


Jest taka niemiecka legenda, mówiąca o księżniczce Brunhildzie, która została umieszczona przez swojego ojca, boga wszystkich bogów, w pierścieniu piekielnego ognia, na górze, której strzegł smok. Miała tam pozostać do czasu, aż nie zjawi się śmiałek gotów ją uratować. I co można było przewidzieć, koleś faktycznie przybył, wlazł na górę, pokonał smoka, wszedł w płomienie i wyswobodził Brunhildę. Tylko, że to było całkiem inaczej. Oj, Quentin, ty to umiesz namieszać w głowie.

Prawda jest taka, że historia, którą opowiada dr King Schultz, jeden z bohaterów filmu Tarantino trochę mija się z prawdą, nie jest to legenda a część mitologii nordyckiej. Księżniczka Brunhilda była jedną z 19 walkirii, córek Odyna, a jej wybawca w oryginale nazywał się Sygurd i wcale nie pokonał smoka. Taka zabawa z historią i tradycją, a właściwie pisanie historii od nowa jest jednym ze znaków rozpoznawczych Tarantino. Wystarczy zresztą wspomnieć zakończenie ostatniego obrazu Amerykanina, Bękartów wojny, w którym Hitler ginie z rąk Żydów w roku 1944.

Dlaczego wspominam właśnie o tym motywie przy okazji premiery Django? Ponieważ ten film jest kwintesencją twórczości Tarantino. Większość charakterystycznych dla reżysera elementów sztuki filmowej została skondensowana w tym filmie. Z tych najbardziej charakterystycznych brakuje chyba tylko spojrzenia kamery z wnętrza bagażnika (choć tu powodem może być brak samochodów w latach 1858 - 1859) oraz brak zbliżenia na kobiece stopy (choć w tym przypadku mogłem coś przegapić).

Zanim jednak bliżej przyjrzymy się temu, co u Tarantino najlepsze, a co można w jego najnowszym filmie zobaczyć, trzeba przybliżyć to o czym film opowiada. Otóż jest to historia dziejąca się na południu Stanów Zjednoczonych, dwa lata przed wojną secesyjną. Niemiecki łowca nagród, wspomniany już doktor King Schultz podąża tropem trójki przestępców, braci Brittle. Do pomocy potrzebuje jednak kogoś, kto wie jak poszukiwani wyglądają. Los chce, że taką wiedzę posiada czarny niewolnik, Django. Schultz proponuje mu, że jeśli Django pomoże mu znaleźć poszukiwanych braci, ten zwróci mu wolność. Gdy zadanie jest wykonane okazuje się, że Django zamierza odszukać swoją żonę, Brunhildę. Dobroduszny (mimo bycia bezlitosnym łowcą nagród) Schultz decyduje się mu pomóc i szkoli go na swojego kompana. Relacja jaka ich łączy jest czymś bardzo specyficznym. Czymś pomiędzy mentorstwem, przyjaźnią a współpracą zawodową. Sam Tarantino przyznał zresztą, że oparł ich wzajemne stosunki na relacji Lucka Skywalkera i mistrza Yody w Imperium kontratakuje. Gdy doktor i Django w końcu dowiadują się gdzie przebywa Brunhilda, okazuje się, że jest jedną z niewolnic na plantacji snobistycznego i sadystycznego Calvina Candie. Muszą więc wymyślić plan jak zmusić Candiego do odsprzedania Brunhildy a następnie wcielić go w życie, nie narażając siebie, ani dziewczyny.

Poza znakomicie napisanym scenariuszem, u Tarantino ważne jest też to, w co jest on ubrany. Zwykle w filmach albo spotykamy dobrą historię, albo efekciarskie fajerwerki i dominację obrazu. Tarantino jest jednym z nielicznych reżyserów na świecie, który potrafi zrównoważyć formę z treścią i to na niezwykle wysokim poziomie. To zresztą kolejna jego cecha charakterystyczna, po wspomnianym już naginaniu, wedle własnego uznania, historii.

Co jeszcze jest takiego w Django, co już znamy i lubimy u Tarantino? Po pierwsze cały popkulturowy miszmasz, który reżyser tak skutecznie umie połączyć w zgrabną całość, a którego elementów jest tak wiele, że nie będę nawet próbował ich wymieniać. Bawcie się sami w znajdowanie rozmaitych mrugnięć okiem do widza. Zresztą pochodzący z wierzeń nordyckich, a przerobiony przez Richarda Wagnera na operę, mit o Brunhildzie już wam przytoczyłem.

Mamy również znakomite dialogi. Tu właściwie można by przepisać cały film od początku do końca, bo nie znalazłem dotychczas słabej frazy w Django. Jednak już pierwsza scena i rozmowa Schulza z handlarzami i ich niewolnikami wywołuje zachwyt zmieszany z rozbawieniem i pokazuje widzowi z czym przyjdzie mu się zmierzyć.

Jak to u Tarantino bywa jest też dużo krwi. Jatka jednak nie trwa cały film a pojawia się momentami, za to ze zdwojoną siłą. Film ten zresztą, nawet jak na Tarantino, jest niezwykle brutalny. Można by go porównać pod tym względem z Kill Billem, a strzelaninę, którą obserwujemy pod koniec filmu do jatki w Domu Błękitnych Liści. Mamy też tak charakterystyczną dla reżysera, niezwykle długą dygresję, całkowicie odbiegającą od treści filmu. Tym razem jest to kłótnia pomiędzy członkami raczkującego dopiero Ku Klux Klanu.

Jest tego oczywiście jeszcze więcej, ale myślę, że co bardziej obyci z kinem Amerykanina, już wiedzą co mam na myśli pisząc, że ten film jest niesamowicie tarantinowski. Poza tym nie zwróciłem jeszcze uwagi na dwie najważniejsze kwestie: postacie i muzykę.

Film jest bardzo dobrze zagrany, choć najlepiej wypadają tu postacie drugoplanowe: Schultz w kreacji Christopha Waltza i grany przez Leonardo DiCaprio Calvin Candie. Waltz za swoją rolę słusznie zresztą dostał nominację do Oscara. Miał zadanie zagrania niejednoznacznej moralnie, choć sympatycznej postaci i zrobił to tak skutecznie, że jego bohater, mimo iż drugoplanowy, bardziej przypadł do gustu publiczności (czyli mi) niż sam Django. Lepiej się nie da? Cóż...

Calvin Candy w brawurowej kreacji Leonardo DiCaprio, to jedna z najlepiej skrojonych postaci w całej filmografii Tarantino. Z jednej strony frankofil, dandys, człowiek z niezwykłą wręcz zajadłością pilnujący zachowania wszelkich konwenansów i dobrych obyczajów. Z drugiej jednak sadysta niespotykanej miary, lubujący się w posiadaniu przedmiotów, ludzi i władzy. DiCaprio, który po raz kolejny udowodnił, że jest doskonałym aktorem nie dostał jednak nominacji do Oscara, co przyjąłem z niedowierzaniem. Nikt mi nie powie, że rola Alana Arkina w Operacji Argo była obarczona większym kunsztem aktorskim niż Candie w wykonaniu Leo.

Pozostali aktorzy, w tym odtwórca głównej roli Jamie Foxx też trzymają poziom, jednak to powyższa dwójka sprawia, że film nabiera rumieńców.

No i jeszcze muzyka, o której w przypadku tego filmu trudno nie wspomnieć, a która jest urzekająco... tarantinowska (przyzwyczajajcie się do tego przymiotnika). Nie jest tajemnicą, że Tarantino lubi sam wybierać muzykę do swoich filmów. Ma zresztą w zwyczaju wyszukiwać perełki, jak to było w przypadku chociażby Nancy Sinatry w Kill Billu, czy Bobby'ego Womacka w Jackie Brown. Także na ścieżce dźwiękowej do Django znalazły się utwory artystów już nieco zapomnianych, jak chociażby Jim Croce. Do tego piosenki napisane przez Ennio Morricone do oryginalnego spaghetti westernu Django z 1966 roku i współczesne utwory hip-hopowe i soulowe w wykonaniu Ricka Rossa czy Anthony'ego Hamiltona. Choć ten muzyczny miks brzmi niewiarygodnie i trudno pomyśleć, że można tak różnorodne stylistyki połączyć w jedną ścieżkę dźwiękową, to efekt jest piorunujący.

Tarantino budując swoje kino czerpie z całej palety inspiracji. Tym razem sięga po western, czyli gatunek filmowy swojego idola, Sergio Leone. Wrzuca go (western, nie Sergio Leone) do kotła i dodaje mnóstwo składników: znakomitych aktorów, z pozoru niepasujące do siebie style muzyczne, kicz, groteskę, niemiecko-skandynawskie legendy, niewolnictwo i silnie ugruntowany w jego twórczości motyw zemsty. Kiedy to wymiesza i mikstura jest gotowa, objawia nam się kolejne filmowe dzieło sztuki. Może nie dla każdego przystępne i zrozumiałe, ale z pewnością godne naszej uwagi. A Quentin Tarantino stawia tym samym kolejną cegiełkę pod swój pomnik. Pomnik artysty współczesnego kina.

Django / Django Unchained
(2012)
produkcja: USA
reż. Quentin Tarantino

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz